niedziela, 17 maja 2015

Kwiaty Ruin cz.5

Patrick Modiano, Fleurs de ruine, Editions du Seuil, 1991

Tłumaczenie Magdalena Dallig-Syta


Chcę jeszcze zatrzymać się na chwilę przy lewobrzeżnym Paryżu – jestem przecież dzieckiem z Saint-Germain-des Prés. Chodziłem do szkoły powszechnej przy ulicy du Pont-de-Lodi, na kursy katechetyczne do ojca Pachaud na ulicy de l’ Abbaye i przy placu Furstenberg. Unikam obecnie mojej starej okolicy, którą przestałem już rozpoznawać. W ten wieczór skrzyżowanie de l’ Odéon wydaje mi się równie smutne jak port bretoński na Montparnasse spowity mżawką.


Jedno z moich ostatnich wspomnień z Saint-Germain-des Prés sięga do poniedziałku 18 stycznia 1960 roku. Miałem lat czternaście i pół i uciekłem ze szkoły. Poszedłem aż do Croix-de- Berny, wzdłuż hangarów aerodromu Villacoublay. Następnie wsiadłem w autobus do bramy d’ Orléans. Następnie w metro. Wysiadłem na Saint-Germain-des Prés. 
Na początku ulicy Bonaparte poniosłem porażkę w kafejce U Malafosse’a, na rogu tejże ulicy i bulwaru . Tak przynajmniej wyrażał się o tym mój ojciec. 
Po obiedzie znajdowaliśmy się wraz z jego przyjaciółmi w jego biurze. Zwracał się do mnie:
- Idź, przynieś cygara Partagas od Malafosse’a.

Tamtego popołudnia u Malafosse’a stała przy kontuarze grupka ludzi, którzy znali moją matkę i kręcili się całymi dniami po dzielnicy. Pomiędzy nimi ładna Dunka o krótkich blond włosach i oczach w kolorze barwinka.  Używała często żargonu, który kłócił się z jej słodkim, dziecinnym akcentem. Żargonu staroświeckiego. Zobaczyła mnie w wejściu i powiedziała:
- A co ty tu porabiasz, kawalerze?
Wyznałem im ucieczkę. Milczeli zażenowani. Byłem o krok od wybuchnięcia płaczem. 
Nagle powiedziała tym swoim duńskim akcentem:
- A cóż to może zaszkodzić, mój kawalerze?
Następnie uderzyła dłonią w kontuar:
- Whisky dla kawalera…

Widzę znowu graczy w bilard na pierwszym piętrze kawiarni de Cluny. 


Byłem tam, pewnej styczniowej soboty po południu, w dniu pogrzebu Churchilla. To w 1966 odnowiono wszystkie kafejki na placu i na bulwarze Saint-Michel, później kilka z nich zamieniło się w MacDonald’sy, na przykład le Mahieu, gdzie zbierali się gracze PMU i słychać było trzeszczenie maszyny zapisującej wyniki wyścigów. 


Aż do końca lat sześćdziesiątych dzielnica ta przypominała całkowicie samą siebie. Wypadki majowe 1968, których była świadkiem pozostawiły tylko czarno-białe fotografie będące, z ćwierćwiekowym cofnięciem, równie odległe jak te, które uwieczniano podczas wyzwolenia Paryża. 

W ten niedzielny wieczór bulwar Saint-Michel spowity jest grudniową mgiełką, a obraz ulicy przywodzi mi na myśl jedną z niewielu w Dzielnicy Łacińskiej, a może nawet jedyną ulicę, która pojawia się często w moich snach. Udało mi się ją w końcu rozpoznać. Schodzi łagodnie ku bulwarowi, a zarażenie rzeczywistości marzeniami powoduje, że owa ulica Cujas na zawsze pozostanie zastygła w świetle początku lat sześćdziesiątych, łagodnym i przezroczystym, kojarzącym mi się z dwoma filmami z tamtych czasów: Lola i Adieu Philippine.
W dole ulicy, na parterze jakiegoś hotelu była sala kinowa, Studio Cujas. Pewnego lipcowego popołudnia, z czystego próżniactwa, wszedłem w świeżość i ciemność tej sali i byłem jedynym widzem. 

Nieco wyżej, na Motagne-Sainte- Geneviève, odnalazłem jedną z przyjaciółek, która kręciła filmy Nowej Fali – jak wtedy mówiono.
Pomyślałem o niej wczoraj po południu mijając przed bramami Ogrodów Luksemburskich mężczyznę ubranego w stary szetland; jego brązowe włosy i orli nos przypominały mi kogoś. Ależ tak, spotykałem go często w kafejce, tej samej, w której owa przyjaciółka umawiała się ze mną. Miał na imię François, przezywano go „Filozof”, niewątpliwie, dlatego że był profesorem filozofii w jakiejś prywatnej szkole.
Nie poznał mnie. Trzymał w dłoniach jakąś książkę i przypominał wyglądem podstarzałego studenta. Przypadek pchnął mnie do tej dzielnicy, minęło ćwierć wieku i znalazłem się przed tym człowiekiem, niezmienionym, ciągle wiernym latom sześćdziesiątym. Mogłem powiedzieć do niego cokolwiek, ale czas, który upłynął od naszego ostatniego spotkania zrobił go niedostępnym, zupełnie jakby był kimś pozostawionym na którejkolwiek plaży na odległej wyspie.  Jeśli o chodzi o mnie – uciekłem.
Zobaczyłem go dzisiaj ponownie, po drugiej stronie Ogrodów, w towarzystwie młodej blondynki. Rozmawiał z nią przez chwilę koło wejścia do szybkiej kolejki RER , które zastępuje stary dworzec luksemburski. Nieco później zeszła po schodach i zostawiła go samego.Szedł szybkim krokiem chodnikiem bulwaru Saint-Michel w kierunku Port-Royal. Książkę trzymał ciągle w ręku. Próbowałem iść za nim, wpatrzony w jego szetland; zielonkawa plama zniknęła mi w końcu z oczu na wysokości ulicy Abbé-de-l´Épée.
Przeciąłem Ogrody. Czyżbym spotkał ducha? Alejki Ogrodów, w których nie byłem od wieków? Światło późnego popołudnia sprawiało, że lata mieszały się w moich odczuciach, a czas wydawał się przezroczysty. Pewnego dnia odprowadzałem tę przyjaciółkę, która robiła filmy, jechaliśmy jej kabrioletem z Montagne-Sainte-Geneviève aż do studia filmowego Saint-Maurice. Jechaliśmy nabrzeżami u wlotu Paryża, a platany tworzyły sklepienie zieleni. To musiała być wiosna 1963, albo 1964.

Śnieg zamieniający się w błoto na chodnikach, bramy term Cluny, przed którymi wznosiły się stragany ulicznych handlarzy, obnażone drzewa, cała ta gama szarości i czerni, którą zachowałem w pamięci, każe mi myśleć o Violette Nozière. Umawiała się w hotelu przy ulicy Victor-Cousin, niedaleko Sorbony i w Palais du Café, na bulwarze Saint-Michel. 


Violette była brunetką o bladej cerze, gazety porównywały ja wtedy do trującej rośliny i nazywały „dziewczyną z trucizną”. 


W Palais du Café zawierała znajomości z fałszywymi studentami noszącymi zbyt dopasowane marynarki i okulary w rogowej oprawie. Dawała im do zrozumienia. Że oczekuje spadku i obiecywała złote góry: podróże, samochody Bugatti… 
Natknęła się niewątpliwie na małżeństwo, T., które zamieszkało właśnie w mieszkanku przy ulicy Fossés-Saint-Jacques.


Trochę dalej niż Palais du Café, na przeciwległym chodniku pewna dwudziestoletnia dziewczyna, Sylviane, rozgrywała partie bilarda na pierwszym piętrze Cluny. Nie była bladą brunetką jak Violette, ale rudawą szatynką, jej cerę można było nazwać irlandzką. Nie zostawała długo w szarościach Dzielnicy Łacińskiej. Wkrótce można było ją zobaczyć na przedmieściach Montmartre, w Fantasio lub przy bilardzie na bulwarze des Capucines. Jeszcze później bywała w Cercle Haussmann na ulicy Michaudière, gdzie spotykała się ze swoimi opiekunami. 
Prezenty, biżuteria, łatwe życie, karuzele w Neuilly… 
Na początku okupacji poślubiła wielbiciela bez majątku, ale noszącego tytuł markiza Cesarstwa… 
Bywała w wolnej strefie, na Lazurowym Wybrzeżu, a do jej adoratorów zaliczał się także prezydent Towarzystwa Kąpieli Morskich w Monako. Jej powrót do strefy okupowanej… 
Spotkanie z niejakim Eddy Pagnon w dziwnych okolicznościach…  
Ale tamtej wiosny 1933 roku mieszkała jeszcze u matki, w Chelles w Seine-et-Marne, a do Paryża przyjeżdżała pociągiem linii Meaux, który dowoził ją do Dworca Wschodniego.  W którymś z zeznań zebranych przez śledczych była mowa o jednej z dwóch kobiet, które zawiozły małżeństwo T. do Perreux: była rudawą szatynką i nie miała więcej niż dwadzieścia lat. Mieszkała na wschodnich przedmieściach. Ale czy miała na imię Sylviane?

Spotykamy ją jedenaście lat później, wiosną 1944, w pokoju małego hotelu przy dworcu Austerlitz. Czeka tam na tego Eddy Pagnon, który od maja, przemyca z Bordeaux do Paryża wina. W te wieczory, kiedy musi udać się w trasę Paryż-Bordeax, zatrzymuje ciężarówkę naprzeciwko hotelu, na chodniku nabrzeża w cieniu dwóch rzędów platanów. Spotyka ją w pokoju. Niedługo nastąpi black-out. Daleki ryk metra na moście Bercy mąci od czasu do czasu ciszę. Z okna korytarza prowadzącego do pokoju można jeszcze rozróżnić w ciemności tory dworca Austerlitz. Tory są puste i nasuwa się pytanie, czy ten dworzec nie został opuszczony.



Jedzą kolację w kafejce na dole. Zasłony na drzwiach i oknach są zaciągnięte z powodu godziny policyjnej. Są jedynymi klientami. Dostają posiłek z czarnego rynku, a właściciel hotelu, który przed chwilą rozmawiał za kontuarem przez telefon, przysiada się do nich. Pagnon przemyca wino z Bordeaux do Paryża dla tego człowieka; posiada on magazyny niedaleko nabrzeża Saint-Bernard, w Halach z winami. Po kolacji właściciel hotelu udziela Pagnon ostatnich wskazówek. Ona odprowadza go aż do ciężarówki, nabrzeże Austerlitz. Motor mruczy długą chwilę, następnie ciężarówka znika w ciemności. Ona wraca więc do hotelu i kładzie się na niepościelonym łóżku. Na łóżku z mosiężnymi barierkami. Ściany pokrywa stara tapeta w różowe kwiaty. Zatrzymanie.  Poznała takie hotele, kiedy była jeszcze bardzo młoda i nie wracała na noc, do Chelles, aby spać w maleńkim domku swojej matki.

Będzie na niego czekać do jutra wieczór. On zaprowadzi ciężarówkę do magazynów Hal, aby można było ją rozładować i na piechotę pokona drogę nabrzeżem Saint-Bernard aż do hotelu. Ona odnajduje w tym nędznym pokoju swoje dwadzieścia lat. A mnie przychodzi do głowy wspomnienie z dzieciństwa: gruby Lucien P. rozwalony na jednym ze skórzanych foteli w biurze mojego ojca. Słyszałem pewnego dnia ich rozmowę o tej Sylvianne o kasztanowych włosach. Czy to właśnie gruby Lucien P. przedstawił ją mojemu ojcu? A może było na odwrót? Zwierzył mi się, że bywał w Dzielnicy Łacińskiej, w tym samym czasie i będąc w tym samym wieku, co Violette Nozière i Sylviane; być może znał także tę od bilarda w kafejce Cluny.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz