niedziela, 19 października 2014

KWIATY RUIN

Patrick Modiano, Fleurs de ruine, Editions du Seuil, 1991

Tłumaczenie Magdalena Dallig-Syta



Siedziałem na tarasie jednej z kawiarni na przeciwko stadionu Charléty. Tkałem najprzeróżniejsze hipotezy związane z Filipem de Pacheo, a przecież nie znałem nawet jego twarzy. Robiłem notatki. Nie będąc nawet świadom, zacząłem pisać swoją pierwszą powieść. Nie czułem w sobie powołania, szczególnego daru popychającego mnie ku pisarstwu; po prostu człowiek-zagadka, którego nie miałem żadnych szans odnaleźć i wszystkie te pytania, na które nie miałem nigdy odpowiedzieć.

Za moimi plecami stała szafa grająca, odtwarzała właśnie jakąś włoską piosenkę. Zapach palonych opon unosił się w powietrzu. Jakaś dziewczyna szła pod koronami drzew bulwaru Jourdan. Jasna grzywka, policzki i zielona sukienka stanowiły jedyną nutę świeżości w tym rozpoczynającym się właśnie sierpniowym popołudniu. I po cóż próbować rozwiązywać nierozwiązywalne zagadki, podążać za duchami, kiedy życie jest tu i teraz, tak bardzo proste w promieniach słońca?

Dla Ziny, Dla Marii, Dla Douglasa

Stara gaduła
Szary woźnica
Osioł patrzący na żuraw
Lilie i róże
W słoiku po musztardzie
Oto droga
Która wiedzie do Paryża

                      (Lamartine)



W tamten niedzielny listopadowy wieczór byłem na ulicy Abbé-de-l´Épée. Szedłem wzdłuż muru Instytutu Głuchoniemych. Po lewej stronie wznosi się dzwonnica kościoła Saint-Jacques-du- Haut-Pas. Zachowałem wspomnienie kafejki przy rogu ulicy Saint-Jacques, do której chodziłem po seansach kinowych w Studiu Urszulanek.

Na chodniku – martwe liście. Lub spopielone kartki starego słownika Gaffiot. To przecież dzielnica szkół i klasztorów.  Na myśl przyszło mi kilka przestarzałych nazw: tortura wahadła, mur oporowy, armata zwana „żelaznym garnkiem”, nazwisko Tournefort…  Cieszyłem się tym marszem poprzez zakątki, w których nie postawiłem stopy od czasu gdy miałem osiemnaście lat i chodziłem do liceum Montaigne-Sainte-Geneviève.


Miałem wrażenie, że wszystkie miejsca pozostały w takim stanie, w jakim zostawiłem je na początku lat sześćdziesiątych i że zostały opuszczone w tym samym czasie, ponad dwadzieścia pięć lat temu.  Ulica Gay-Lussac  - cicha ulica, na której kiedyś wyrywano bruk i stawiano barykady -, drzwi jednego z hoteli zostały zamurowane, większość okien nie miała szyb. Ale na ścianie wciąż tkwił szyld: Hotel Przyszłości. Jakiej przyszłości? Tej, już minionej, należącej do studenta z lat trzydziestych wynajmującego pokoik w tym właśnie hotelu, tuż po ukończeniu wyższej szkoły pedagogicznej, zapraszającego w sobotni wieczór starych kolegów. I włóczącego się po kompleksie budynków, aby zobaczyć film w Studiu Urszulanek. Minąłem bramę i biały dom z okiennicami, na parterze którego znajduje się kino.  Hol był oświetlony. Mogłem pójść  aż do Val-de-Grâce, do tego spokojnego zakątka, gdzie chowaliśmy się, ja i Żaklina, tak aby Markiz nie był w stanie nas spotkać. Mieszkaliśmy w hotelu na końcu ulicy Pierre-Nicole. Żyliśmy z pieniędzy załatwionych przez Żaklinę – sprzedała futro. Słoneczna ulica, niedzielne popołudnie. Ligustry koło ceglanego domku naprzeciwko Kolegium Sévigné.  Bluszcz oplatał balkony hotelu. W hotelowym korytarzu spał pies.

Doszedłem do ulicy Ulm. Była opustoszała. Mogłem powtarzać sobie do woli, że nie ma w tym nic niezwykłego, w niedzielny wieczór, w tej prowincjonalnej dzielnicy pracowitych ludzi, zadawałem sobie jednak pytanie, czy ciągle jeszcze znajduję się w Paryżu. Przede mną – Katedra Panteonu. Przeraziła mnie perspektywa, że znajdę się całkiem sam u stóp tego pogrzebowego pomnika, w świetle księżyca i ruszyłem w kierunku ulicy Lhomond. Zatrzymałem się przed Kolegium Irlandczyków. Jakiś dzwon wybił osiem uderzeń, być może dzwon budynku Kongregacji Świętego Ducha, jego masywna fasada wznosiła się po mojej prawej stronie. Jeszcze tylko kilka kroków i wszedłem na Plac de l’ Estrapade. Szukałem numeru 26, przy ulicy des Fossés-Saint-Jacques Nowoczesny budynek, na wprost mnie. Stary budynek został bez wątpienia zburzony jakieś dwadzieścia lat temu.

24 kwietnia 1933. Dwoje młodych małżonków popełnia, z tajemniczych powodów, samobójstwo.

Ta przecież dziwna historia wydarzyła się ubiegłej nocy w budynku numer 26 przy ulicy des Fossés-Saint-Jacques, niedaleko Panteonu, u państwa T.
Pan Urbain T., młody inżynier, który właśnie ukończył Szkołę chemiczną, poślubił trzy lata wcześniej pannę Gizelę mającą dwadzieścia sześć lat i będącą od niego starszą o rok.  Pani T. była ładną blondynką, wysoką i szczupłą. Jej mąż natomiast był typem przystojnego ciemnego chłopca. Para zamieszkała w lipcu poprzedniego roku na parterze, pod numerem 26, przy ulicy des Fossés-Saint-Jacques, w pracowni przerobionej przez nich na mieszkanie. Młodzi małżonkowie byli bardzo ze sobą związani. Żadna troska nie powinna była zakłócić ich szczęścia.

W sobotę wieczór, Urbain T. postanowił wyjść z żoną na kolację. Opuścili dom razem, około godziny dziewiętnastej. Prawdopodobnie wrócili przed drugą nad ranem, w towarzystwie dwóch jeszcze poznanych par. Robili tak niezwykły hałas, że pobudzili sąsiadów, nienawykłych do takich odgłosów ze strony zazwyczaj bardzo spokojnych lokatorów. Przyjęcie musiało bez wątpienia przyjąć zaskakujący obrót.

Goście poszli koło godziny czwartej rano. Następne pół godziny ubiegło w ciszy, przerwanej dwoma głuchymi uderzeniami. O dziewiątej, koło drzwi T. przeszła sąsiadka wychodząca ze swojego mieszkania. Usłyszała jęki. 

Przypomniawszy sobie gwałtownie detonacje z nocy, zaniepokoiła się i zastukała do drzwi. Na progu pojawiła się Gizela T.. Z rany widocznej pod lewą piersią płynęła wolno krew. Wyszeptała: „Mój mąż! Mój mąż! Martwy.” Kilka chwil później przybył pan Magnan, komisarz policji. Gizela T. jęczała leżąc na kanapie. W sąsiednim pomieszczeniu znaleziono trupa jej męża. W zaciśniętej dłoni ciągle jeszcze trzymał pistolet. Popełnił samobójstwo strzelając sobie prosto w serce.

Koło niego leżał nabazgrany list: „Moja żona się zabiła. Byliśmy pijani. Zabijam się. Nie szukajcie…”


cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz