Patrick Modiano, Fleurs de ruine, Editions du Seuil, 1991
Tłumaczenie Magdalena Dallig-Syta
Siedziałem na tarasie jednej z kawiarni na przeciwko stadionu Charléty.
Tkałem najprzeróżniejsze hipotezy związane z Filipem de Pacheo, a przecież nie
znałem nawet jego twarzy. Robiłem notatki. Nie będąc nawet świadom, zacząłem
pisać swoją pierwszą powieść. Nie czułem w sobie powołania, szczególnego daru
popychającego mnie ku pisarstwu; po prostu człowiek-zagadka, którego nie miałem
żadnych szans odnaleźć i wszystkie te pytania, na które nie miałem nigdy
odpowiedzieć.
Za moimi plecami stała szafa grająca, odtwarzała
właśnie jakąś włoską piosenkę. Zapach palonych opon unosił się w powietrzu.
Jakaś dziewczyna szła pod koronami drzew bulwaru Jourdan. Jasna grzywka,
policzki i zielona sukienka stanowiły jedyną nutę świeżości w tym
rozpoczynającym się właśnie sierpniowym popołudniu. I po cóż próbować
rozwiązywać nierozwiązywalne zagadki, podążać za duchami, kiedy życie jest tu i
teraz, tak bardzo proste w promieniach słońca?
Dla Ziny, Dla Marii, Dla Douglasa
Stara gaduła
Szary woźnica
Osioł patrzący na żuraw
Lilie i róże
W słoiku po musztardzie
Oto droga
Która wiedzie do Paryża
W tamten niedzielny listopadowy wieczór byłem na ulicy Abbé-de-l´Épée.
Szedłem wzdłuż muru Instytutu Głuchoniemych. Po lewej stronie wznosi się
dzwonnica kościoła Saint-Jacques-du- Haut-Pas. Zachowałem wspomnienie kafejki
przy rogu ulicy Saint-Jacques, do której chodziłem po seansach kinowych w
Studiu Urszulanek.
Na chodniku – martwe liście. Lub spopielone kartki starego słownika
Gaffiot. To przecież dzielnica szkół i klasztorów. Na myśl przyszło mi kilka przestarzałych nazw:
tortura wahadła, mur oporowy, armata zwana „żelaznym garnkiem”, nazwisko
Tournefort… Cieszyłem się tym marszem
poprzez zakątki, w których nie postawiłem stopy od czasu gdy miałem osiemnaście
lat i chodziłem do liceum Montaigne-Sainte-Geneviève.
Miałem wrażenie, że wszystkie miejsca pozostały w takim stanie, w jakim
zostawiłem je na początku lat sześćdziesiątych i że zostały opuszczone w tym
samym czasie, ponad dwadzieścia pięć lat temu.
Ulica Gay-Lussac - cicha ulica,
na której kiedyś wyrywano bruk i stawiano barykady -, drzwi jednego z hoteli
zostały zamurowane, większość okien nie miała szyb. Ale na ścianie wciąż tkwił szyld:
Hotel Przyszłości. Jakiej przyszłości? Tej, już minionej, należącej do studenta
z lat trzydziestych wynajmującego pokoik w tym właśnie hotelu, tuż po
ukończeniu wyższej szkoły pedagogicznej, zapraszającego w sobotni wieczór starych
kolegów. I włóczącego się po kompleksie budynków, aby zobaczyć film w Studiu
Urszulanek. Minąłem bramę i biały dom z okiennicami, na parterze którego
znajduje się kino. Hol był oświetlony.
Mogłem pójść aż do Val-de-Grâce, do tego
spokojnego zakątka, gdzie chowaliśmy się, ja i Żaklina, tak aby Markiz nie był
w stanie nas spotkać. Mieszkaliśmy w hotelu na końcu ulicy Pierre-Nicole.
Żyliśmy z pieniędzy załatwionych przez Żaklinę – sprzedała futro. Słoneczna
ulica, niedzielne popołudnie. Ligustry koło ceglanego domku naprzeciwko
Kolegium Sévigné. Bluszcz oplatał
balkony hotelu. W hotelowym korytarzu spał pies.
Doszedłem do ulicy Ulm. Była opustoszała. Mogłem powtarzać sobie do woli,
że nie ma w tym nic niezwykłego, w niedzielny wieczór, w tej prowincjonalnej
dzielnicy pracowitych ludzi, zadawałem sobie jednak pytanie, czy ciągle jeszcze
znajduję się w Paryżu. Przede mną – Katedra Panteonu. Przeraziła mnie
perspektywa, że znajdę się całkiem sam u stóp tego pogrzebowego pomnika, w
świetle księżyca i ruszyłem w kierunku ulicy Lhomond. Zatrzymałem się przed
Kolegium Irlandczyków. Jakiś dzwon wybił osiem uderzeń, być może dzwon budynku Kongregacji
Świętego Ducha, jego masywna fasada wznosiła się po mojej prawej stronie.
Jeszcze tylko kilka kroków i wszedłem na Plac de l’ Estrapade. Szukałem numeru
26, przy ulicy des Fossés-Saint-Jacques Nowoczesny budynek, na wprost mnie.
Stary budynek został bez wątpienia zburzony jakieś dwadzieścia lat temu.
24 kwietnia 1933. Dwoje młodych małżonków popełnia, z tajemniczych powodów,
samobójstwo.
Ta przecież dziwna historia wydarzyła się ubiegłej nocy w budynku numer 26
przy ulicy des Fossés-Saint-Jacques, niedaleko Panteonu, u państwa T.
Pan Urbain T., młody inżynier, który właśnie ukończył Szkołę chemiczną,
poślubił trzy lata wcześniej pannę Gizelę mającą dwadzieścia sześć lat i będącą
od niego starszą o rok. Pani T. była
ładną blondynką, wysoką i szczupłą. Jej mąż natomiast był typem przystojnego
ciemnego chłopca. Para zamieszkała w lipcu poprzedniego roku na parterze, pod
numerem 26, przy ulicy des Fossés-Saint-Jacques, w pracowni przerobionej przez
nich na mieszkanie. Młodzi małżonkowie byli bardzo ze sobą związani. Żadna
troska nie powinna była zakłócić ich szczęścia.
W sobotę wieczór, Urbain T. postanowił wyjść z żoną na kolację. Opuścili
dom razem, około godziny dziewiętnastej. Prawdopodobnie wrócili przed drugą nad
ranem, w towarzystwie dwóch jeszcze poznanych par. Robili tak niezwykły hałas,
że pobudzili sąsiadów, nienawykłych do takich odgłosów ze strony zazwyczaj
bardzo spokojnych lokatorów. Przyjęcie musiało bez wątpienia przyjąć
zaskakujący obrót.
Goście poszli koło godziny czwartej rano. Następne pół godziny ubiegło w
ciszy, przerwanej dwoma głuchymi uderzeniami. O dziewiątej, koło drzwi T.
przeszła sąsiadka wychodząca ze swojego mieszkania. Usłyszała jęki.
Przypomniawszy sobie gwałtownie detonacje z nocy, zaniepokoiła się i zastukała
do drzwi. Na progu pojawiła się Gizela T.. Z rany widocznej pod lewą piersią
płynęła wolno krew. Wyszeptała: „Mój mąż! Mój mąż! Martwy.” Kilka chwil później
przybył pan Magnan, komisarz policji. Gizela T. jęczała leżąc na kanapie. W
sąsiednim pomieszczeniu znaleziono trupa jej męża. W zaciśniętej dłoni ciągle
jeszcze trzymał pistolet. Popełnił samobójstwo strzelając sobie prosto w serce.
cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz